Studio Aexol wydało jakiś czas temu grę o nazwie I ate colors. Trzeba przyznać, że tytuł jest nośny i zachęcający do testowania. Włączyłam więc apkę i moim oczom ukazał się czarny, zębaty potwór. Poruszał się po czarnej kuli, zjadając kwadratowe, kolorowe obiekty. O ile gra jest wizualnie naprawdę prosta, to pod względem trudności przebija Flappy Bird’a.
Zagrałam w I ate colors kilka razy i z ciekawości uruchomiłam GameCenter, by sprawdzić najlepsze wyniki graczy. Zważając na to, że mój rekord w tamtej chwili wynosił 12, doznałam niezłego szoku, gdy zobaczyłam trzycyfrową liczbę na pierwszym miejscu w tabeli. Nie wiem jakim cudem komuś udało się tego dokonać, ale chylę czoła.
Dotykając ekranu wprawiamy w ruch poszczególne kwadraciki. Potwór przemieszcza się dookoła, więc musimy cyklicznie podskakiwać, by nie mógł dorwać swoich ofiar. Jedno pacnięcie odpowiada za jeden kwadrat. Czarny porusza się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, więc idąc po kolei – najpierw pacamy w wyświetlacz uciekając żółtym klockiem, następnie dosłownie od razu dotykamy ponownie, by zwiać czerwonym, a na końcu jeszcze raz, by różowy również mógł uniknąć pożarcia.
Zabawa kończy się wtedy, gdy chociaż jeden kolor zostanie zjedzony. Nie łudźcie się, że za każdym razem ustawienie obiektów będzie takie samo. Ilości kolorów będą się zwiększać, a odległości pomiędzy nimi znacznie różnić.
Dla mnie ta gra to straszna nerwówka. Już po kilku minutach trafiał mnie szlag, kiedy to przegrywałam po naprawdę ciężkim pojedynku. Klocki reagują z delikatnym opóźnieniem, więc należy je początkowo dobrze wyczuć, by móc sobie poradzić z przeciwnikiem. Nie jest to proste, ale z pewnością się opłaca. W związku z moją pracą, pozwolę sobie odpuścić dalszą grę ze względu na i tak już obciążoną tego typu emocjami głowę ;)