Pixel Run to gra, jakich wiele. Jako że wspieramy polskich twórców, postanowiłam bliżej przyjrzeć się dziełu naszego rodaka – Macieja Cupiala. Nie mogę powiedzieć, że gra jest jakoś wyjątkowo wciągająca – to zabawa na kilka minut kibelkowej posiadówki. Podczas testowania przyszło mi na myśl, że prawdopodobnie podobnie opisałabym Flappy Birda’a, który dzięki swojej prostocie stał się gigantycznym hitem…
Pierwszym krokiem w grze jest wybranie swojego bohatera. Do dyspozycji mamy cztery piksele w mniej, lub bardziej pozytywnych barwach. Każdy ma takie same umiejętności i różni się od swoich ,,kumpli” niczym.
Akcja toczy się w stonowanym miejskim światku, gdzie mały piksel samotnie pokonuje kolejne platformy. Zabawa jest o tyle ciekawa, że prędkość gry nie jest jednostajna. Co pewien czas następuje przyspieszenie, a następnie zwolnienie. To samo tyczy się zoomu ekranu. Z czymś takim się jeszcze nie spotkałam. Powiem szczerze, że takie optyczne machlojki są w stanie nieźle zamieszać w głowie. Zwykle właśnie po nich ponosiłam klęskę.
Sterowanie – tu wystarczy jedno zdanie: skaczemy pacając w dowolną część ekranu. W tabeli graczy widziałam wyniki poszczególnych ludzi. Moje niecałe 10 000 chowa się przy osobnikach posiadających ponad 40 tysięcy. Najgorzej jest przebrnąć przez kilka pierwszych optycznych turbulencji – później oko się przyzwyczaja i jesteśmy w stanie przechytrzyć wszystkie zbliżenia, oddalenia, górki, dołki i przepaści.
Oprawa dźwiękowa jest dość zabawna. Ciągle w tle pojawia się ten sam motyw, ale jakoś nie przeszkadza mi podczas gry. Wizualnie – jaki koń jest, każdy widzi. Co, kto lubi – mnie retro-produkcje lubią. Ze wzajemnością :)